Felicyta z Rzymu (ok. 101-165) [Zdjęcie Wolfgang Sauber - Praca własna, CC BY-SA 3.0, Wikipedia]
Plinio Corrêa de Oliveira, 28 listopada 1968 r.
Pamiętacie tę opowieść o męczeństwie hiszpańskiego biskupa podczas rewolucji w 1935 r., budującym heroicznym wydarzeniu. Pokazałem, jak narrator osładzał tam fakty. Aby pokazać, jak narracja o bohaterskim wydarzeniu musi być prowadzona bez osładzania go, postanowiłem przeczytać męczeństwo opisane w Acta Martirum. Pokrótce wyjaśniłem wam, czym były Acta Martirum: były to kroniki męczenników Kościoła, napisane przez analityków Kościoła pierwotnego i wykonane z mężnością i trzeźwością, które reprezentują połączenie ducha rzymskiego z tym, co było warte nieporównywalnie więcej niż duch rzymski, czyli duch katolicki.
Zamieszczam tutaj fragment homilii wygłoszonej przez św. Grzegorza Wielkiego w dniu urodzin św. Felicyty. Została ona zamęczona wraz z siedmioma synami za panowania Antoninusa Piusa w II wieku. Fragment pochodzi z kolekcji B.A.C. [Biblioteca de Autores Cristianos], s. 298:
„Aby potwierdzić tę doktrynę, przychodzi na myśl błogosławiona Felicyta. Rozważcie, umiłowani bracia – w sercu kobiety jest mężność.
Już widać, jak ten wpis różni się od tego na początku. Pamiętacie tę słodką kartkę: „biedny biskup, który był w więzieniu i dbał o bóle głowy wszystkich...”. Tutaj jest odwrotnie. Wygląda to tak:
„Rozważcie, umiłowani bracia – w sercu kobiety jest mężność. W obliczu śmierci była niewzruszona. Obawiała się utraty światła prawdy w swoich synach, jeśli ich by nie straciła”.
Zdanie to nie przypada do gustu nowemu pokoleniu. Wyrażenie to oznacza, że ona w obliczu możliwości, że jej dzieci również zostaną zamęczone, bardziej obawiała się, że stracą wiarę ze strachu niż że zginą. Widać tu również lotność myśli.
„Czy mam zatem nazwać tę kobietę męczennicą? Ona jest kimś więcej niż męczennicą, ponieważ kiedy jej siedem największych dóbr – czyli jej siedmiu synów – zostało powołanych przed nią, umarła tyle samo razy”.
Innymi słowy, ponieważ za każdym razem, gdy syn był wzywany do oddania się, ona umierała wraz z każdym z nich.
„Jako matka rozważała śmierć swoich synów, pomiędzy bólem a beznamiętnością...”.
To znaczy, bez żadnego strachu.
„...i do bólu natury dodała radość nadziei”.
Innymi słowy, odczuwała ból natury, ponieważ jej dzieci były zabijane na jej oczach jedno po drugim. Zatem, jak mówi św. Grzegorz, zdusiła ten ból natury, nakładając na niego wartość chrześcijańskiej nadziei. To oznacza pewność, że jej dzieci umierają i idą do nieba. Dzięki temu przezwyciężyła ból natury.
„Obawiała się, że będą żyć i cieszyła się, że umrą”.
Cóż za piękna myśl: ponieważ żyliby jako odstępcy, a w niebie będą świętymi, więc obawiała się, że będą żyć i cieszyła się, że umrą.
„Nie chciała zostawić żadnego ocalonego, obawiając się, że nie będzie miała go od razu za towarzysza”.
Wkrótce potem miała zostać zabita. Pomyślała więc: „Mam nadzieję, że żadne z nich nie przeżyje, ponieważ wszyscy będą moimi towarzyszami w niebie”. Oczywiście sugeruje to również coś przeciwnego, to znaczy: „Jeśli moje dzieci pozostaną na ziemi, to dlatego, że porzuciły wiarę, zgubiły drogę – nie chcę tego!”
„Ale niech nikt z was, bracia, nie wyobraża sobie, że gdy zobaczy swoje umierające dzieci, cielesne uczucie nie przyspieszy bicia jego serca, ponieważ nie będzie mógł bez bólu kontemplować śmierci swoich dzieci, o których wiedział, że są z jego ciała”.
Można dostrzec moralną równowagę w tej postawie, ponieważ wzrusza nas matka, która z tak wielką nadzieją na niebo widzi śmierć swoich synów. Ale z drugiej strony, jest coś w trzewiach matki, co wywołuje w nas przerażenie, gdy widzimy, że nie jest poruszona śmiercią swoich dzieci.
Grzegorz wie, jak pokazać ten cud równowagi, jakim jest katolicka świętość: z jednej strony serce bije, ponieważ matka widzi, jak jej syn umiera; z drugiej strony radość katolika wibruje, ponieważ matka widzi, jak jej syn idzie do Nieba. A matka widzi, że nadszedł czas, aby ona umarła i poszła do nieba ze swoimi dziećmi. Widzicie, jakie to wyżyny wzniosłości i równowagi!
„Ale była w niej siła miłości zdolna przezwyciężyć ból ciała”.
To siła Bożej miłości sprawiła, że była w stanie przezwyciężyć ból ciała.
„Felicyta ukochała swoje dzieci według ciała, ale ze względu na niebiańską ojczyznę chciała również, aby ci, których kochała, umarli przed nią. Otrzymała rany od wszystkich, ale też pomnożyła się we wszystkich, którzy weszli do królestwa niebieskiego".
To piękna myśl! Każda rana zadana dziecku wzmagała jej ból. Ale z drugiej strony, to ona zrodziła te dusze, ona uformowała je dla Nieba, ona, której obecność była źródłem wytrwałości tych dzieci; za każdym razem, gdy dziecko wchodziło do Nieba, ona wchodziła razem z nim.
Widać, jak bardzo różni się to od tego przesłodzenia, który widzieliśmy innego dnia o hiszpańskim biskupie, zamęczonym w 1936 roku. Jest to bardzo przemyślane, teologiczne i elokwentne.
„Nie bez powodu więc nazywam tę kobietę kimś więcej niż męczennicą, ponieważ zabita przez pożądanie w każdym ze swoich dzieci, osiągając wielokrotne męczeństwo, zdobyła właściwą palmę męczeństwa”.
W dzisiejszym języku moglibyśmy powiedzieć, że pobiła rekord męczeństwa, ponieważ została siedmiokrotną męczennicą w swoich siedmiu synach. To jest myśl, którą tutaj wyraża.
„Mówi się o starożytnych, że ich zwyczajem było, że ktokolwiek był konsulem, zajmował honorowe stanowisko zgodnie z porządkiem w danym czasie. Ale jeśli ktoś później został konsulem po raz drugi lub nawet trzeci, przewyższał w chwale i honorze tych, którzy byli konsulem tylko raz. Błogosławiona Felicyta, która umarła tyle razy, ile było przed nią dzieci, które umarły za Chrystusa, pokonała męczenników, ponieważ jej miłość do Boga była tak wielka, że sama śmierć jej nie zaspokoiła”.
Myśl jest bardzo piękna i zaczerpnięta z rzymskiego protokołu. Konsulat był rzymskim urzędem nieco analogicznym, ale z większą godnością, względem dzisiejszej prezydentury republiki. Tak więc, podobnie jak dziś byli prezydenci republiki cieszą się pewnymi honorami przez całe życie, tak ci, którzy byli konsulami, również cieszyli się pewnymi honorami przez całe życie w stosunku do innych obywateli.
Ale ci, którzy byli konsulami dwa lub trzy razy, cieszyli się większymi honorami niż ci, którzy byli tylko raz. Mówi więc, że tak samo było ze św. Felicytą. Nie poniosła ona męczeństwa tylko raz, ale aż siedem razy. Miała więc zaszczyt siedmiokrotnego męczeństwa, tak jak ktoś, kto był konsulem siedem razy, miałby zaszczyt konsulatu siedem razy. W ten sposób św. Grzegorz Wielki kończy swój komentarz.
Żałuję, że konieczność przetłumaczenia tego na bardziej współczesny język pozbawia nas bezpośredniego smaku kazania św. Grzegorza, ale w każdym razie jest tu kilka górnolotnych myśli na temat ważnego wydarzenia.
Co nam to daje? To, co powinno być jedną z charakterystycznych nut naszej formacji: umiłowanie wielkości.
Dzisiejszy świat jest egalitarny i nienawidzi wszystkiego, co wielkie; z całą swoją energią skłania się ku temu, co prostackie, wulgarne, a nawet zepsute, i nie lubi niczego, co reprezentuje afirmację wielkości.
Samolubna wielkość, istniejąca tylko dla korzyści wielkich, nie jest wielkością katolicką. Ale to, co istnieje na chwałę Boga, który jest wzorem i autorem wszelkiej wielkości, prowadzone, aby służyć sprawie Bożej, a nie dla własnej przyjemności, każdy człowiek z dobrze uformowaną i prawdziwie katolicką duszą powinien miłować.
To sakralna wielkość, a nie zwykła wielkość pieniędzy i materii, która jest wielka tylko dlatego, że ma wielkie worki milionów. To jest bezwartościowe! Ale wielkość ducha, prawości, cnoty, tradycji, historii, to jest prawdziwa wielkość. To jest obraz boskiej wielkości.
I każda dusza ukształtowana przez ducha katolickiego powinna cieszyć się tą wielkością. Jest to jednak wielkość ofiarna, ponieważ ten, kto ją posiada – jeśli jest katolikiem – jest w ciągłym stanie całopalenia, nieustannie podejmując wysiłek, aby nie rozkoszować się tą wielkością, nie trzymać się jej samolubnie, mieć ją tylko w celu służenia Bogu, Naszemu Panu, Matce Bożej, Świętemu Kościołowi Katolickiemu i być gotowym do porzucenia jej, gdy zajdzie taka potrzeba.
A nawet woląc – jeśli taka jest wola Boża – zrezygnować z niej niż ją mieć, ponieważ, jak mówi św. Ignacy z Loyoli, na równych warunkach powinniśmy woleć ubóstwo od bogactwa, być atakowanym i prześladowanym od bycia chwalonym, być chorym od bycia zdrowym i powinniśmy woleć być małymi od bycia wielkimi.
Kiedy osoba przyjmuje wielkość w takiej formie i nadaje jej sakralny i ofiarny charakter, mamy prawdziwy obraz wielkości Baranka Bożego, naszego Pana Jezusa Chrystusa, który był Wielkością i którego musimy naśladować i za Nim podążać.